A jednak stało się, zdradziłam mojego osobistego narzeczonego?!
Była sielanka: ogromna ilość arbuza, wanilia, świeża mięta, vodka i sok limonkowy = zupa arbuzowa nie wstrząśnięta, a lekko zmieszana przez moje dwie osobiste dziewczyny. Jedna nieszczęśliwa w małżeństwie, druga darząca męża uczuciem silniejszym niż w dniu ślubu. Jedna idąca utartą drogą przez jej matkę, babcię i prababkę, druga-artystka krocząca z duchem kobiecości, od początku ucząca lubego poprawnego zachowania zarówno w kuchni jak i sypialni.
Sącząc drinka shake'owanego z doświadczeniami dziewczyn, wpadłam w pewną strefę bojaźni. Zaczęłam niepokoić się chwili, kiedy to będę musiała w końcu ściągnąć suknie przejrzyście białą-ślubną, AUĆ! Czy czas odciśnie na Niej swoją pieczęć, czy zżółknie, czy nie za bardzo się pognie, czy będą próbować dobrać się do Niej mole, czy zmieszczę się w Niej za kilka lat?
i wcale nie mam na myśli materiału sukienki...
Podpowiedzi z ust doświadczonych panien-dawien dawnych-młodych wychodziły jak z bestsellerowego poradnika, dopóty, dopóki Pan Młody nie wrócił.
Ocucił, przytulił, "wybaczył skok w bok" i zaprowadził do raju...bez blichtru sukienki - strój z wybiegu Adama i Ewy był zanadto wystarczający.